The next island we decided to visit was St. Lucia, which we reached after several hours of sailing. Our port turned out to be Castries City. Robert was very excited about visiting both Barbados and St. Lucia, the most popular destinations among affluent Americans and Brits. However, as it turned out, popularity among the elite does not always correspond to actual cognitive value.
Following tradition, as soon as we left the ship, we set out in search of a reasonable price offer that would allow us to realize our sightseeing plans. A horde of taxi drivers attacked us at the terminal, whom we gently ignored and headed into the city. Based on our experiences in Grenada, we were looking for someone with so-called extensive experience.
We noticed an old man who fought slightly less for customers than other drivers. Unfortunately, this time it wasn't a bullseye. Honestly, it was a weak six. The older gentleman, phlegmatically driving the taxi towards Pigeon Island, meticulously described all the objects along the way... Allow me to quote, "We are passing the Shell gas station, on the right, you can see the Kia dealership where we buy cars," blah, blah... Such narration is for the blind or visually impaired. However, despite the boredom, we saw beautiful marinas, listened to stories about road infrastructure reconstruction, visited not very spectacular beaches, and ultimately reached Pigeon Island. A very nice viewpoint, but I'm not completely convinced if this place is worth an hour's drive.
For a family with a toddler, a phlegmatic and boring old man has significant advantages... he puts you to sleep, very effectively puts you to sleep - even Pia, and for that, he gets a weak six :) let him be worth even tens.
Our stroll through Pigeon Island took half an hour, so we had the idea to visit the rainforest. After our rather traumatic experiences with trekking in the rainforest in Puerto Rico, we're not crazy about trips to such places. However, we succumbed to the persuasion of our friends and ventured further into the island.
After a harrowing and extremely dangerous road, almost as challenging as driving on the Warsaw Wisłostrada during rush hour, we arrived at the Rainforest Adventure Park. Here, mixed feelings arose. The ride on the cable car costs $72. Well, we've been to so many rainforests that we skipped this attraction and decided to wait for our expedition companions in the spacious bar/shop. Pia played with souvenirs in the local shop, had lunch, took a walk, and we had a cup of tea... and our travel companions returned from their aerial adventures.
It was nice and pleasant, the only problem was the hungry mosquitoes... Mosquitoes that nearly turned our wonderful vacation into a nightmare... But I'll write about that incident in the next post.
Satiated with oxygen and unfortunately also tired from chasing after the super active Pia, we immediately headed back to the ship upon our return to the port. We didn't have the energy for city walks, restocking supplies, and, moreover, we had to gather strength for the upcoming birthday.
Oh... I have to confess one little sin - February 5th is my name day. Robert obtained a bottle of good champagne, which we detonated right on Pigeon Island ;) As a still breastfeeding mom, I allowed myself only one solid sip of the name-day bubbles - the rest was taken care of by our friends and my reliable husband.
Kolejną wyspą, która postanowiliśmy odwiedzić była St. Lucia, do której dotarliśmy po kilkunastu godzinach żeglugi. Naszym portem okazało się do Castries City. Robert był bardzo podekscytowany wizytą zarówno na Barbadosie jak i St. Lucia - najbardziej popularnych destynacjach zamożnych Amerykanów i Brytyjczyków. Jak się jednak okazało popularność wśród elit nie zawsze koresponduje z faktycznymi wartościami poznawczymi.
Zgodnie z tradycją - bezzwłocznie po opuszczeniu statku wybraliśmy się w poszukiwaniu rozsądnej oferty cenowej pozwalającej zrealizować nasze plany zwiedzania. W terminalu napadła nas zgraja taksówkarzy, których delikatnie zignorowaliśmy i ruszyliśmy na łowy do miasta. Bazując na doświadczeniach z Grenady szukaliśmy kogoś z tak zwanym dużym doświadczeniem.
Wpadł nam w oko staruszek, który nieco mniej od innych kierowców walczył o klientów. Niestety, tym razem nie był do strzał w dziesiątkę. Szczerze to taka słaba szóstka. Starszy Pan, flegmatycznie prowadząc taksówkę w kierunku Pigeon Island opowiadał szczegółowo o wszystkich obiektach znajdujących się na trasie.... Pozwólcie, że zacytuję „...właśnie mijamy stację paliw Shell, po prawej stronie widzicie salon Kia, w którym kupujemy auta” bla, bla... Taka narracja dla niewidomych lub słabo widzących.
Nie mniej jednak, pomimo nudy obejrzeliśmy piękne porty jachtowe, wysłuchaliśmy opowieść o przebudowie infrastruktury drogowej, odwiedziliśmy niezbyt spektakularne plaże i ostatecznie dotarliśmy do Pigeon Island. Bardzo ładny punkt widokowy, ale nie jestem do końca przekonana czy miejsce to jest warte godziny jazdy.
Dla rodziny z Maluszkiem, flegmatyczny, nudny staruszek ma istotne zalety.... usypia, bardzo skutecznie usypia - nawet Pię i za to daje mu słabą szóstkę :) a niech tam warty był nawet dziesiątki.
Spacer po Pigeon Island zabrał nam półgodzinki więc pojawił się pomysł aby odwiedzić las tropikalny. Po naszych dość traumatycznych doświadczeniach z trekkingu po lesie deszczowym w Puerto Rico nie szalejemy za wypadami do tego typu miejsc. Nie mniej jednak ulegliśmy namowom naszych przyjaciół i ruszyliśmy w głąb wyspy.
Po karkołomnej i niezwykle niebezpiecznej drodze, prawie tak trudnej jak przejazd Warszawską Wisłostradą w godzinach szczytu dotarliśmy do Rainforest Adventure Park. Tu ponowie mieszane uczucia. Za przejazd kolejką górską należy zapłacić 72 USD. Cóż byliśmy w tylu lasach deszczowych, że odpuściliśmy sobie tę atrakcję i postanowiliśmy poczekać na towarzyszy naszej wyprawy w przestronnym baro-sklepiku. Pia troszkę pobawiła się pamiątkami w owym lokalnym sklepiku, zjadła obiadek, pospacerowała, a my wypiliśmy herbatkę i... nasi towarzysze podróży powrócili z podniebnych wojaży :).
Było miło i sympatycznie, jedyny problem to wygłodniałe komary.... Komary, które omalże nie zamieniały naszych cudownych wakacji w koszmar.... Ale o tym zdarzeniu w kolejnym wpisie.
Nasyceni tlenem i niestety również zmęczeni pogonią z super aktywną Pią po powrocie do portu bezpośrednio ruszyliśmy na statek. Nie mieliśmy już siły na spacery po mieście, uzupełniania zapasów, a ponadto musieliśmy zdobyć siły na zbliżający się B-DAY.
Ach..... muszę wam się przyznać do jednego, małego grzeszku - 5 luty to dzień moich imienin. Robert zdobył butelczynę dobrego Champagne, którą zdetonowaliśmy właśnie na Pigeon Island ;) Jako ciągle jeszcze karmiąca mama pozwoliłam sobie wyłącznie na jeden solidny łyk imieninowych bąbelków - resztą zajęli się nasi przyjaciele i mój niezawodny Mąż.
Comments
Post a Comment